Najsmutniejsze jest jednak to, że moje wspomnienie radości z odwołanych zajęć nie dotyczy jakiegoś pojedynczego przedmiotu, który uznawaliśmy za mało wartościowy. W istocie nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek (może poza kilkoma pierwszymi tygodniami) szedł na uczelnię z przekonaniem, że dowiem się tam czegoś ważnego. Nigdy przed żadnym wykładem nie czekałem z przejęciem na nową porcję wiedzy, od której wiele w moim życiu może zależeć. Jeżeli coś śledziłem i uważnie notowałem, to tylko dlatego, że w perspektywie nadchodzących tygodni lub miesięcy czekał mnie pozbawiony sensu egzamin. Z dzisiejszej perspektywy ganię się więc za swoją ówczesną bierność — choć od pewnego momentu wyraźnie widziałem, że całe to przedsięwzięcie okazało się intelektualną płycizną i zwyczajnym jarmarcznym oszustwem, nie podjąłem żadnych kroków zaradczych, po prostu płynąłem z prądem. Trudno mi obecnie prześledzić tok mojego rozumowania z tamtych lat, lecz chyba wmawiałem sobie, że „na studiach tak po prostu musi być”. Zapewne łudziłem się również — a to już bardzo źle o mnie świadczy — że gdy jako świeży absolwent pójdę do pracy, będzie to przypominało ostatnią scenę ze „Sposobu na Alcybiadesa”. Nagle w zaskakujący dla mnie samego sposób okaże się, że wszystko wiem, jestem fachowcem, a każda porcja pozornie nieistotnej, chaotycznie przekazywanej wiedzy wpadła do właściwej przegródki. Być może ulegałem też psychologicznej pułapce znanej jako „aukcja jednego dolara” — było mi trudno wycofać się z czegoś, w co bezowocnie włożyłem tak dużo wysiłku, więc wolałem włożyć go jeszcze więcej, irracjonalnie licząc na szczęśliwe zakończenie. Dziś jestem tym głęboko zażenowany.
Jednak bez względu na to, czy studia skutecznie przygotowują do intratnej pracy, czy też są jedynie wielkoskalowym marnotrawieniem czasu i pieniędzy, rozkładanie ich kosztów na wszystkich — w tym na gorzej sytuowane i mniej zasobne warstwy społeczeństwa — odbieram jako moralny zgrzyt. Podobno można to usprawiedliwiać w ten sposób, że wykształcona za publiczne fundusze elita aktywnie buduje powszechny dobrobyt, tym samym poprawiając los tych, którzy chcąc nie chcąc złożyli się na jej edukację. W końcu inżynierowie projektują mosty i silniki odrzutowe, sędziowie wymierzają kary łotrom, chirurdzy operują ofiary wypadków, a ze wszystkich tych dobrodziejstw codziennie korzystają maluczcy. Nawet jeśli faktycznie można by zaobserwować taki mechanizm i w jakimś stopniu uznać, że zapewnia on minimalną sprawiedliwość wobec niestudiujących (a mimowolnie płacących za studia innych), to argument ten wydaje mi się zbyt wielkopański i protekcjonalny.
Czy zatem nie byłoby uczciwiej, gdyby studia traktować jako osobistą inwestycję w zawodową przyszłość? Czy takie podejście automatycznie nie rozwiązałoby całego szeregu niedoskonałości i moralnych rozterek, nad którymi ubolewam w tym blogu? Stawiam to jako pytanie otwarte, na które sam nie znam odpowiedzi, a nie jako tezę, którą staram się przeforsować. Wyobraźmy sobie jednak, że w grupie znajomych postanawiamy poszerzyć wiedzę z zakresu dużych modeli językowych (LLM). Po skrupulatnej analizie znajdujemy kompetentnego nauczyciela, robimy solidarną składkę, aby zapłacić mu z góry i umawiamy się na konkretny harmonogram spotkań. Czy wówczas cieszylibyśmy się z jego spóźnień? Czy po upływie kwadransa akademickiego chowalibyśmy się po kątach, żeby w razie czego nas nie znalazł? Przychodzi mi tu na myśl jeszcze jedna analogia z autentyczną sytuacją, którą regularnie napotykaliśmy na uczelni. Jak zareagowalibyśmy, gdyby ów nauczyciel wprawdzie przybył punktualnie, lecz kazał nam poszukać potrzebnych informacji w Internecie i napisać na ten temat referat, po czym zająłby się swoimi sprawami? Potulnie wykonalibyśmy jego polecenie i kontynuowalibyśmy współpracę z nim? Chyba trudno o lepszą ilustrację tego, jak bardzo bezpośrednia płatność wpływa na nasze podejście do nauki i na oczekiwania wobec kadry. Mało tego, sięgając wprost do własnej kieszeni, starannie przemyślelibyśmy zakres potrzebnego nam materiału i z pewnością nie bylibyśmy skłonni przeznaczać pieniędzy na wykład o liczbach zespolonych, demografii czy ekonomii matematycznej. Nie dlatego, że wiedza z tych dziedzin zasługuje na lekceważenie — chodzi jedynie o to, że nie będąc dziećmi milionerów, musimy najpierw zdobyć takie kompetencje, które pozwolą nam stanąć na nogi i zabezpieczyć sobie jakieś stabilne źródło sensownych przychodów. A dopiero mając ten problem z głowy, możemy w poczuciu względnego komfortu zacząć zgłębiać inne pasjonujące nas zagadnienia, choćby były tak abstrakcyjne, jak poszukiwanie wzoru ogólnego liczby pierwszej czy analiza technik transportu rzecznego w starożytnym Egipcie. Zabieranie się za to w odwrotnej kolejności zamienia życie w pasmo frustracji — wiem, o czym mówię, niechcący sprawdziłem na własnej skórze.
Nie chcę jednak drążyć tego tematu, ponieważ mam wrażenie, że zacząłbym w ten sposób wchodzić na grząskie grunty dywagacji ideologiczno-politycznych, a tego w swoim życiu unikam ze wszystkich sił (i zbyt szanuję zaglądających tu czytelników, aby kierować dyskusję na takie tory). Ponadto trudno byłoby oczekiwać, że pisząc artykuł do bloga, przy okazji od niechcenia wymyśliłem rozwiązanie ostatecznie uzdrawiające system edukacji wyższej. Bezlitośnie i ze swadą wypunktowałem wszystkie jego wady, po czym zwięźle opisałem proste wyjście z tej sytuacji, ilustrując je przemawiającymi do wyobraźni porównaniami. Nawet dla mnie samego brzmi to mało przekonująco.


